wolnybibliotekarz.pl

Był (w filmie) jazz…

O „Excentrykach” i „Panu T.”

Utworzono: 29-05-2020

„And now it’s time for jazz” – parę dekad temu w Ameryce tak właśnie zapowiadał swoje niezwykle popularne audycje słynny radiowiec, Willis Conover.

Dla odbiorców zza żelaznej kurtyny te audycje były jak świeży powiew wolności.

Leopold Tyrmand w eseju z końca lat 40. w jedyny dla siebie sposób opisał  to zjawisko w muzyce:

„[…] owa wstrząsająca, ogromna muzyka, którą tworzyli codziennie ludzie, uważający się za zwykłych, nic nie znaczących, dansingowych grajków, murzyńscy analfabeci, nie mający pojęcia o własnej wielkości, ignorujący głębię i potęgę swej sztuki, biorący swą artystyczność za zręczność, pomysłowość lub dobry żart. Jazz jest nowy i już międzynarodowy, jest zgodny z naczelnymi wektorami w kulturze stulecia, które zmierza ku unifikacji oblicza kulturowego ludzkości. Wraz z główną tendencją epoki jazz czci Energię – wspaniałą dynamikę, odzwierciedlającą życie w maksymalnym punkcie napięcia”.

Nie bez powodu wspominam tu nazwiska Conovera i Tyrmanda.

W ostatnim pięcioleciu powstały bowiem w naszym kraju dwa filmy, poświęcone w całości lub w dużej mierze muzyce jazzowej w Polsce lat 50.

Pierwszy z nich to „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” (2015) wybitnego polskiego reżysera Janusza Majewskiego. Drugi to „Pan T.” (2019)  Marcina Krzyształowicza, film wcale nie o Tyrmandzie, jak zaznaczają twórcy „Pana T.”, i wcale nie opisujący wiernie rzeczywistości powojennej stolicy słowami zaczerpniętymi ze słynnego „Dziennika 1954”. I doprawdy nadużyciem jest twierdzić, że mowa w tym filmie jest jedynie o Tyrmandzie, a nie także o jego kolegach po piórze i nie tylko. Jest zatem Kaziu, a nie Kazimierz Brandys, jest też Zbysiu – można go łatwo pomylić z Herbertem, znajdzie się też mały epizod ze Stefanem – przypominającym Kisielewskiego. Właściwie chyba tylko Bolesław Bierut, a raczej jego niewierna, lecz wielce udatna kopia, zagrana wyśmienicie przez Jerzego Bończaka, jest wymieniona z imienia i nazwiska.

Z filmem Krzyształowicza jest chwilami podobny problem, co z wcześniejszą o parę lat „Hiszpanką” Łukasza Barczyka. Kto nie chwyci, nie wyczuje, nie zaakceptuje konwencji tego filmu, będzie nim – mówiąc eufemistycznie – bardzo zawiedziony.

Oba filmy – Majewskiego i Krzyształowicza – łączy jedno – to właśnie jazz: wyśmienity, z najwyższej półki, pulsujący, rozedrgany, czasem dziecięco szczęśliwy i roześmiany, czasem głęboko smutny.

Bez wątpienia, w obydwu przypadkach jest jazz tą wartością dodaną filmów, bez której opowieść filmowa obu reżyserów nie trzymałaby się całości, a akcja ciągnęłaby się ospale jak lokomotywa Tuwima na stacji.

Innym wspólnym mianownikiem „Excentryków” i „Pana T.” jest czas, w którym toczy się historia. To lata 50. – dominacja socrealizmu w kulturze i sztuce wszystkich „demoludów”. Ekwilibrystyka słowna, jaką dokonywali główni bohaterowie, grani przez Macieja Stuhra (w „Excentrykach”) i Pawła Wilczaka (w „Panu T.”), aby obronić pulsujące brzmienie jazzu przed przedstawicielami ówczesnych władz – to prawdziwy majstersztyk językowy. Zawsze jest wtedy mowa o murzyńskich niewolnikach w kapitalistycznym ucisku, którzy w ten sposób walczyli o oswobodzenie.

Na tym podobieństwa „Excentryków” z „Panem T.” się kończą.

W skrócie można by rzec: film Majewskiego powstał, aby złożyć hołd twórcom jazzu. I to mu się udało, mimo że można się doczepić do scenariusza, wybrzydzać na opowiedzianą może zbyt grubą kreską historię z nieudaną famme fatale (wielka szkoda, że ostatecznie nie mogła jej zagrać Joanna Kulig). W końcowym  rozrachunku jest to jednak film, który spełnia swoją najważniejszą rolę. Dając się uwieść standardom jazzowym tak hojnie wzbogacającym obraz Majewskiego, odruchowo przechodzimy na tę słoneczną stronę ulicy z evergreenu w interpretacji Benny’ego Goodmana, z podtytułem wybrzmiewającym także w nazwie tego filmu. Jednym słowem, to nie do końca udany film wybitnego reżysera z kilkoma smakowitymi rolami, zwłaszcza pobocznymi i epizodycznymi. Plus szczególne oklaski dla Anny Dymnej i Soni Bohosiewicz, Mariana Opani i Wiktora Zborowskiego oraz dla całej muzycznej reszty big-bandu rodem z Ciechocinka.

Z „Panem T.” nie jest tak jednoznacznie, jak w przypadku „Excentryków”. Mroczna, czarno-biała rzeczywistość Warszawy lat 50. jest okraszona jazzowym brzmieniem najlepszego gatunku (brawo m. in. Michał Urbaniak – filmowy „Jazzman”). Ale jazz jako muzyka nie jest tu głównym bohaterem. Pierwszy plan należy do historii, którą w różnych wariantach rzeczywistości poznajemy, śledząc losy Pana T. To słodko-gorzka opowieść, ujmująca i interesująca widza dopiero wtedy, gdy wziąć ją  i w nawias, i w cudzysłów. Biada temu, kto zacznie weryfikować fakty historyczne z przedstawioną w filmie tzw. prawdą ekranu.

Bierut jest tu wielkim admiratorem palenia gandzi. Filozofowie na emeryturze dorabiają sobie o poranku, malując cętki na drewnianych żyrafkach, co wcale nie przeszkadza im w prowadzeniu iście sokratejskich dysput. Nota bene, jest to jedna z tych scen, dla których warto zobaczyć obraz Krzyształowicza. W jednej wytwórni żyrafek siedzą bowiem i dyskutują profesorowie: Leszek Balcerowicz, Kazimierz Kutz i Jacek Fedorowicz.

Co do wartych zapamiętania epizodów, klasę pokazał Jan Nowicki jako kaleki weteran spod Monte Cassino, sprzedający na bazarze trefne szczoteczki do zębów, z hełmem pochodzącym ze słynnej bitwy jako dodatkowym dla klienteli potencjalnym gratisem.

 Pan T. porusza się w onirycznym labiryncie absurdu, gdzie dosłowność i prawda historyczna jest tylko pretekstem do snucia filmowej historii. Nie zawsze wychodzi to filmowi na dobre. Ale jazz jest świetny! I chociażby z tego powodu warto zobaczyć (i posłuchać) ten film.

***

Wykorzystane w artykule słowa L. Tyrmanda pochodzą z eseju „Leopold Tyrmand: Nikt już nie śmie nazywać jazzu modą”, [w:] https://teologiapolityczna.pl/leopold-tyrmand-nikt-juz-nie-smie-nazywac-jazzu-moda-1 [data odczytu: 08.05.2020].